Szukaj

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Sleeping beauty en 30 secondes- Brice Baurree

   Wstępne rozważania studentki: jak długo można robić cokolwiek, żeby nie robić nic.
Wstawiam film, który jest po francusku. Ale w sumie każdy wie o co chodzi, bo każdy bajkę zna.
To tak jak z moim jutrzejszym kolokwium. Niby doskonale wiem o co chodzi, bo przedmiot ten jest oczywisty, ale ostatecznie nie rozumiem zbyt wiele.

    Zjadłam już wszystko lodówki, odwiedziłam każdy możliwy portal w internecie, odpowiedziałam na stare maile oraz obejrzałam film i poczytałam książki zupełnie nie związane z tematyką jutrzejszego egzaminu.

   Jaka godzina jest dobra na rozpoczęcie nauki? Następna.



A tak poza tym to pogubiłam się już szalenie we wszystkim, wiesz?

wtorek, 21 października 2014

Where Are They Now? - Steve Cutts

 
Przeprowadzka do innego miasta to całkiem spora rzecz, mówię całkowicie szczerze. Jeśli jednak dodać do tego, ze jest to przeprowadzka samodzielna, robi się coraz bardziej odpowiedzialnie. Może trochę mniej, jeśli przedtem przypomni ktoś sobie, że już nie raz wyjeżdżał...no, ale nie tak permanentnie. Pożegnałam już całkowicie moje (na miarę sił) ustabilizowane życie w rodzinnym mieście i rozpoczęłam studiowanie.
   Przeprowadzka do innego miasta bywa zabawna. Zwłaszcza jak owego miasta nie znasz i musisz korzystać z map, bo twój telefon nie jest na tyle nowoczesny, by mówić ci co masz robić. Papierowe mapy mają swój urok, ludzie patrzą się na ciebie jak na przybysza z obcej planety, a ty po prostu podchodzisz, wskazujesz palcem na arkusz i pytasz "Przepraszam, gdzie ja jestem?". Hej, ja się bawiłam znakomicie, naprawdę.
   Przeprowadzka taka może być i nawet straszna. I ludzie w tramwajach jacyś tacy inni, niby nie jestem daleko i niby wszędzie w Polsce to samo, a jednak inaczej. Nie ma opcji spotkania znajomej twarzy i człowiek czuje się taki anonimowy, może się zanurzyć w tym swoim 'nierozpoznaniu', aż nie zacznie mu się robić smutno, że jednak to dziwnie tak być i nie musieć być na raz.
   Jednak dobrze jak człowiek zajmie się tak wieloma rzeczami na raz. Pogubione przystanki, spóźnione tramwaje, notatki i wykłady. I wtedy można spokojnie, z pełną świadomością i całkowitym wytłumaczeniem, nie myśleć o niczym niepokojącym. O niczym co nie wyszło, co poszło nie tak, co znowu schrzaniliśmy, czego znowu nie doprowadziliśmy do końca lub z czym przeszliśmy się o mile za daleko.
   I te takie najbardziej proste sprawy pozwalają odpocząć. Obojętnie jakby się zmęczonym nie wróciło, obojętnie jak wykończonym by się nie legło na kanapie...wtedy jest perfekcyjnie. Nie trzeba się męczyć jakimś głupim rozwlekaniem tego, co by się cofnęło czego by się nie powiedziało,a co by się dodało. Bez zbędnych dysonansów, dychotomii i innych słów na "d".




A gdzie oni teraz są? Nie mam pojęcia. Pewnie w innym mieście, z innymi ludźmi, spełniają inne marzenia. Nie swoje przecież.

niedziela, 20 lipca 2014

Elevated- Vincenzo Natali

    Chciałam moją myśl przewodnią ubrać w jakąś zgrabną metaforę. Rzucić nieoczekiwanym przykładem, porównać do czegoś tak niespodziewanego, że aż by się zatrzęsły portki. Chyba nie jestem mistrzynią metafor, bo każda, która mi przyszła na myśl, niosła zgoła inny wniosek niż zamierzałam. Ha, byłoby dobrze jakby był inny, gorzej, że okazywał się sprzeczny.
Dla przykładu: pomyślałam, że film krótkometrażowy może być cenniejszy od pełnego metrażu, bo jest bardziej skondensowany. Chciałam to porównać to jakichś produktów spożywczych, ale... no moje niepowodzenie nie jest szczególnie trudne do wyobrażenia.

Nic to, do meritum- macie tu krótkometrażowy horror. Jako, że jest to najbardziej spaprany gatunek filmowy, można uznać, że "Elevated" to dobra produkcja.
Oglądając film o pełnym metrażu, zwłaszcza taki, który ma być emocjonujący- nudzę się bo wszystko staje się przewidywalne. Mało straszne...a napięcie ulatuje, bo nie da się go trzymać aż tak długo (z pewnymi wyjątkami). Z tego też powodu bardziej cenię sobie krótkie formy pisane, niż powieści - w kwestii horroru, rzecz jasna.
Dodatkowo takie długaśne filmy grozy kończą się końcem i to jest najgorsze. A biorąc pod uwagę, że w takiej krótkometrażówce nie da się opowiedzieć wszystkiego - dopowiedzcie ją sobie do końca.
Warto też wspomnieć, że oprócz okrojonej fabuły nie trudno będzie się domyśleć jakiego budżetu, twórca historii "Cube", użył. Niewielkiego. Widać to. Nie przeszkadza. Zupełnie. 
Film straszy i ostatnie niczym konkretnym. To jest najlepsze.
Takie oczywiste.





   I przy okazji krótkiej formy grozy:


"Kilka lat temu zniknęły wszystkie zwierzęta.
Ocknęliśmy się pewnego ranka i już ich nie było. Nie zostawiły nawet liściku. Nie pożegnały się. Nigdy nie odkryliśmy dokąd się udały.
Brakowało ich nam.
Niektórzy z nas sadzili, że to koniec świata. Ale nie. Po prostu nie było już więcej zwierząt. Kotów ani królików. Psów ani wielorybów. Ryb w morzach, ptaków w przestworzach.
Zostaliśmy sami.
Nie wiedzieliśmy, co począć.
Jakiś czas krążyliśmy bez celu, a potem ktoś zauważył, że fakt, iż nie ma już zwierząt, nie oznacza, że musimy zmienić swe życie, odmieniać jadłospis, przestać testować produkty które mogłyby nam zaszkodzić.
Ostatecznie zostały jeszcze dzieci.
Niemowlęta nie potrafią mówić. Ledwie się ruszają. Niemowlę nie jest rozsądną, myślącą istotą.
I wykorzystywaliśmy je.
Część z nich zjedliśmy. Mięso dzieci jest soczyste i delikatne.
Obdzieraliśmy je ze skóry i szyliśmy sobie stroje. Skóra z dzieci jest miękka i wygodna.
Część zużyliśmy do badań.
Siłą otwieraliśmy im oczy i wkraplaliśmy detergenty i szampony. Kroplę za kroplą.
Nacinaliśmy je i przypiekaliśmy. Paliliśmy. Wpinaliśmy w nie klamry, wszczepialiśmy elektrody do mózgów. Przeszczepialiśmy, zamrażaliśmy, przemywaliśmy.
Dzieci wdychały nasz dym. w ich żyłach płynęły nasze leki i narkotyki. W końcu przestawały oddychać. Krew gęstniała im w żyłach.
Owszem, było to trudne, ale i konieczne.
Nikt nie mógł zaprzeczyć.
Co innego mogliśmy zrobić, skoro zwierzęta odeszły?
Rzecz jasna, niektórzy narzekali, ale tacy zawsze się znajdą.
I wszystko wróciło do normy.
Tyle że…
Wczoraj wszystkie dzieci zniknęły. Nie wiemy, dokąd odeszły. Nawet tego nie widzieliśmy
Nie mamy pojęcia, co bez nich poczniemy.
Ale coś wymyślimy. Ludzie są inteligentni. To właśnie stawia nas wyżej niż zwierzęta i dzieci.
Coś wymyślimy."

niedziela, 13 lipca 2014

Urodziny mojego najlepszego przyjaciela- Quentin Tarantino

   Skończyła się pogoń za białym królikiem, szczęśliwie wpadłam do dziury. Tak, ta metafora ma dalszy ciąg, jestem tego w pełni świadoma.
Zabawne, jestem czegoś najbardziej pewna na świecie, ale to jeszcze nie teraz, nie już, muszę czekać tak cierpliwie jak tylko się da.

   W zasadzie mogę powiedzieć, że to Quentin utorował mi drogę na wymarzone studia. Wielkie dzięki, stary. Od szaleńczego skakania po różnych tematach, aż w końcu do znamiennego "EUREKA". Przyznam, że nie jestem zwolenniczką kultu osoby. Nie miałam ulubionego aktora, o którym wiem wszystko. Producenta, którego znam na wskroś. Scenopisarza, któremu trudno mnie zaskoczyć. Reżysera ulubionego też w zasadzie nie. A teraz mam to wszystko w jednej osobie. Nie spodziewałam się, że przeczytanie kogoś biografii może mi tak bardzo otworzyć oczy na inną stronę filmów. Tzn. jasne, wiedziałam, że Tarkowskiego nie mam co oglądać, Bergmana też nie, jeśli nie poczytam o nich wystarczająco dużo. Jednak  spodziewałam się, że Tarantino to coś zupełnie innego, że ten kult powierzchowności, ta papka pop-kultury, która obrzuca widza zza ekranu- że to wszystko nie łączy się z jego dzieciństwem, nie przejawiają się w jego filmach, w aż tak mocny sposób, wszystkie jego troski, niepowodzenia i ambicje. A jednak. Dodatkowo opanowanie setek wywiadów, a nader wszystko - przeczytanie od groma opini, pomogło mi w zrozumieniu więcej, niż mogłabym się spodziewać.
    Te opinie to całkiem zabawna sprawa, przekopując internet natknęłam się wyłącznie na skrajności. Bardziej podbudowane merytorycznie, oraz te zupełnie subiektywne. I tak oto od pamiętnego Cannes, trudno było znaleźć dobrą opinię o twórcy "Pulp fiction". Wytykano mu mnóstwo wad, które potem (o rany julek), często na tych samych portalach były nazywane zaletami, innowacjami i w ogóle ochy i achy.
Gdzieś tam twierdzili, że Tarantino dławi się w przemocy i jest to obleśne, a gdzieś tam potem stwierdzili, że przemoc u Tarantino ma głębsze znaczenia, że jego przemoc jest odizolowana, że jest czymś nowym, że ta przemoc to skondensowane jak mleko, kino wcześniejsze, które teraz uderza w nas w formie poddanej recyklingowi. Słaniając się ku drugiemu zdaniu i tak normalny widz zobaczy prawdę i kłamstwo tu i tu.
No cóż, czytając wywody mądrych głów doszłam do jednego wniosku - ludzie wszystko komplikują. Szukanie drugiego dna tam, gdzie naprawdę go nie ma jest może i fascynujące, jest zabawą dostarczającą radości, ale na bora! bardziej efektywne będzie snucie historii dotyczące państwa Ooo! niż pisanie o duszy Marcellusa w walizce.
Filmy Tarantino to...sztuka dla sztuki. Postmodernizm, ale nie do końca.
A teraz moja ulubiona ciekawostka, którą wyczytałam w biografii. Wiecie dlaczego Q. chciał by w jego filmie zagrał Travolta? Oczywiście pomijając chęć wskrzeszenia idola z dzieciństwa, Tarantino marzył o tym by pograć z nim w gry planszowe. Takie, które oparte są właśnie na "Gorączce..." czy "Grease". I na dodatek oddał mu swoje ulubione postacie. I kazał wczuwać się w rolę. Johnny wygrał, a grali całą noc.
Ot.
Mam takich dużo, mogę sypać jak z rękawa, ktoś chętny?

    A to nie jest krótkometrażówka. To film pełnometrażowy, ale w skróconej formie. Bo Tarantino się chyba kiedyś wnerwił. I nie ma już całości. Zostało to. I to jest trochę zabawne. W zasadzie nic wyjątkowego, ale to bardziej smaczek. Dla kogoś kto zna późniejsze produkcje może się okazać całkiem smaczny i syty.
A dla kogoś kto zna historię grupy "Video Archives" trochę zaskakujący. Może nawet ktoś by się zawiódł.
Ale spokojnie, to tylko pewnego rodzaju złodziejstwo. A może i nie. To tak jakby powiedzieć, że ktoś kradnie plastikowe butelki, bo przerabia je potem na coś innego. To bardziej zbieractwo.
Ale nie próbujcie nazywać nigdy tego hołdami. Żadne to hołdy.

A to w ramach podziękowań i hołdu. Bo o stopach na egzaminie też była mowa.
    Dostałam 90 pkt. za rozmowę, mimo, że miałam wrażenie, że zmieszali mnie z błotem. Doprawdy, nie spodziewałam się pytań o feminizm, mimo, że postacie kobiece i ich seksapil aż wyciekają z filmów Quentina. I może dobrze, że się nie przygotowałam na to? Oglądałam "Death Proof" pod salą egzaminacyjną. Patrząc na tych wszystkich stresujących się ludzi, którzy powtarzali daty, nazwiska i definicje. Dziewczyny w szpilkach poprawiające fryzury, by tylko jak najlepiej się pokazać...och, bałam się wtedy, że jestem niepoważna. Ale już się tego nie boję.

A Poznań to całkiem miłe miasto, tylko nie słuchajcie śpiewu ludzi w przejściach podziemnych.
Ach, a na lotnisku w Gdańsku można nocować, polecam.

piątek, 27 czerwca 2014

Cargo- Yolanda Ramke i Ben Howling

     W moim życiu dzisiaj dzień apokalipsy, dlatego wstawię film w tematyce post apokaliptycznej. Taki poranek będę miała jutro. I zapewne przez długi okres reszty mojego życia. Ja wiem, że to śmieszne, ja wiem, że to błahe, banalne i urocze- dla osób, które są już TAKIE STARE i TAKIE DOJRZAŁE i z prychnięciem mówią mi: "Matura, weź przestań, to pestka, zobaczysz co to będzie sesja". Doprawdy cudownie, naprawdę lubię jak ktoś bagatelizuje moje wszystkie strachy, jakby nie wystarczył mi fakt, że sama mam głupie, wewnętrzne poczucie irracjonalności zmartwień wszelakich.
     Dziś wyniki i dziś oddzielę to 'czego chcę' od tego 'co mogę'. Zawsze wolałam mały wybór, gubię się przy mnogości opcji.

     Nie wiem jaki odsetek wchodzących na tę stronę ogląda filmy, które tu wstawiam. Jednak chociażby dla tych paru osób, które to robią- nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów.
Powiedzieć, że film jest o zombie, to jakby powiedzieć, że "Stalker" jest o UFO. Tak naprawdę "Cargo" (z angielskiego to podobno' ładunek', jednak nie mam do końca pomysłu, dlaczego nadano taki tytuł. Coś tam mi świta, ale jest to połączone z fabułą naprawdę cienkimi nićmi) to chyba film o jeszcze bardziej banalnej tematyce, ale jakieś takiej chwytającej za serce, jeśli przystawi się ją koło bladoocznego zombiaka. To historia o poświęceniu i miłości. Brzmi może z leksza nudnawo, jednak naprawdę polecam.
Jest zwrot akcji. To wiele jak na 7 minutowy film. Czasami w parogodzinnych produkcjach ciężko dopatrzyć chociaż zalążka czegoś niespodziewanego.
     Dobre ujęcia, dobra muzyka w tle. Podoba mi się scena, w zasadzie na początku, z samochodową naklejką. Sami zobaczcie, serio.


     Chyba zacznę pisać o swoich ciuchach i kupionych szamponach. Albo o polityce. Jeśli nie dostanę się na studia, to będę musiała z czegoś żyć, a podobno blogi to niezłą fucha. Niestety mój się nie opłaca.


sobota, 21 czerwca 2014

Get a horse!- Disney

      Czuję coś niepoprawnego w oglądaniu filmu z jakimś udogodnieniem. Stąd od zawsze niechęć do dubbingów, nawet lektorów. Jest w tym pewne przekłamanie, wychodzi od razu, przy najmniejszym nieskoordynowaniu ust i słów. Okropieństwo potrafiące zepsuć seans. Nierzadko jednak w kinach można być zmuszonych do 'przełknięcia' takiej papki.
Gorzej jednak gdy zmuszają człowieka do 3D. Idzie się do kina, przyjemnie się nawet idzie, zwłaszcza jak od czasu do czasu się idzie i czuć w tym iściu coś wyjątkowego, jakby odświętnego. Bo to nie takie znowu codziennie, to kino przecież. I dociera się w końcu, kupuje po drodze jakieś chrupy (bo w kinie za drogo czasem, chociaż znajdą się i tacy burżuje), kupuje się bilet i patrzy się...i volens nolens idzie się na 3D. Nie zawsze oczywiście, często da się wybrać film 2D, jednak jak jest się z kimś, to zaczyna się wtedy tyrada: "ale takie efekty... w trzyde nagrane... żal nie zobaczyć... normalnie to se możesz w domu obejrzeć." - i masz babo placek, idzie się na 3D. 
Wiem, że jest to całkowicie rzecz gustu, jednak zdaję sobie sprawę, że wiele ludzi ma podobny problem co i ja- pierwsze parę efektów widać, robią wrażenie, a potem w mózgu następuje blokada i tego osławionego trzyde...nie ma. Jest za to ból głowy.
      A Disney zabawił się konwencją. Miło z jego strony, ma w sobie ten Disney jednak coś z równego gościa. 
Otóż przed wyświetleniem "Frozen" (nie widziałam jeszcze, ale oceny zbiera całkiem znośne. Zbyt ugłaskana animacja jak dla mnie. Ciągle nucę jednak tę jedną, męczącą pioseneczkę "letigoletitgoletitgoargh".) puszczali krótkometrażówkę "GET A HORSE". To taka animacja, która na początku jest typowa, a potem wychodzi z poza ram. Dosłownie. I nawet do Oscarów była nominowana. Ale wygrało lepsze, uwierzcie.



      Widział ktoś może "Oz wielki i potężny"? Chodzi mi o samą animację będącą napisami początkowymi. Ten fragment, który sprawił, że zaczęłam oglądać z myślą, że trafiłam na perełkę, a potem okazało się, że był to nieciekawy koralik.
Filmu nie oglądajcie, naprawdę. Nie warto. Albo obejrzyjcie i napiszcie mi 'Miałaś rację". Będę się pławić w rozkoszy. Jednak spójrzcie na te parę minut rozpoczęcia.



      Przepiękne, prawda? I podobnie właśnie zrobił Disney, sprawił, że trójwymiar nie był tylko męczącym dodatkiem, ale czymś co dodało temu wszystkiego uroku. Zgrabnie pomieszano stare z nowym, tworząc coś na tyle osobliwego, że aż nakazało zastanowić się nad fenomenem dzisiejszego kina i wypuścić sentymentalną łezkę.
Cudownie, że wymyślamy coraz to nowe rzeczy, naprawdę. Jestem dumna z ludzkości, że mamy już książki w ekranikach i kasy samoobsługowe w marketach. Ale na bora, błagam- nie wciskajcie mi tego na siłę. Dajcie wybór, nie każdy jest jeszcze gotów.


piątek, 13 czerwca 2014

Skhizein- Jérémy Clapin

    Człowiek jest naprawdę paskudną istotą, skoro potrafi się przyzwyczaić do wszystkiego. Taka myśl mnie ostatnio nachodzi. Zadziwiająca ulotność wszelkich ludzkich uczuć i odruchów zdaje się być fałszywa, jeśli weźmiemy na wzgląd fakt, że i tak do wszystkiego się wkrótce przyzwyczaimy.
 Jedak jest to zdanie zbyt mało związane z treścią "Skhizeina", po prostu jakoś tak chciałam je napisać, nie twierdząc, że pasuje. Bo nie pasuje, mało co może pasować do ciężkiej tematyki tego filmu. Ciężkiej jak meteoryt.


    "Trochę w tę, trochę w tamtą" i tak oto ciągnie się opowieść o człowieku, który sam zagubił się w sobie. I abstrahując od mocnego tematu schizofrenii... jeśli jesteś wystarczająco smutnym człowiekiem, zinterpretujesz dzieło Clapina po swojemu. Wedle siebie. Przypasujesz wszystko tak, że sam utożsamisz się z tym, że jesteś trochę od siebie oddalony. Ile centymetrów?
     Może trochę mniej. 91 to całkiem spora liczba, nie popadajmy w paranoje. Zresztą taką różnicę można by od razu zauważyć. Nie sięgałoby się po herbatę, a zamiast nacisnąć spację, wbiłoby się palec w żebro kota.. Można być oddalony trochę mniej i nawet tego nie widzieć. Przeczuwać gdzieś tak, czuć lekką niezgodność pod opuszkami palców, jednak nie zwracać na to uwagi, ignorować. Co w końcu zrobić może te 8 milimetrów w tę, czy w tamtą? Takich rzeczy się na co dzień nie dostrzega i wydaje nam się, ze wszystko jest precyzyjnie i idealnie. A potem nagle nadchodzi taki moment, gdzie już nikt nie ma siły się okłamywać i nawet te parę milimetrów urasta do rangi króla Piasta.

***

   Jestem za granicą i tylko siłą zmuszam się do myślenia, które w godzinach pracy jest wręcz niewskazane. Dziś szczególnie proszę o wybaczenie mojego dyletantyzmu.